niedziela, 30 stycznia 2011

Siła prostych rzeczy, czyli Coronet Twelve 20

Nieraz spotkałam się z opinią, że do zrobienia dobrego zdjęcia trzeba mieć naprawdę wypasiony sprzęt. Najlepiej lustrzankę. Oczywiście cyfrową. I pewnie ze trzy dobre obiektywy. Nie chcę wnikać w definiowanie czym właściwie jest dobre zdjęcie, bo z marszu wpadłabym w pułapkę, z której ciężko byłoby się wygrzebać. Inne zdjęcie będzie dobre dla mnie, zupełnie inne dla pozostałych. Każdy sam sobie wyrabia własną percepcję świata i postrzeganie obrazów. Ale nie o tym miało być. 

Pewnie nie tylko ja wpadam w zachwyt na widok niezwykłych zdjęć robionych pudełkami od zapałek z dziurką zamiast obiektywu. Bo przecież to niemożliwe, żeby coś tak prostego było w stanie zrobić jakiekolwiek zdjęcie. A tu się okazuje, że nie tylko się da, ale można też uzyskać niesamowite efekty. W pinhole bawię się tylko troszkę, a właściwie to zajmuję się solarigrafią.

Kilka miesięcy temu wpadło mi w łapki zabytkowe i bardzo proste pudełko. Przywędrowało do mnie ze Szkocji i zwie się Coronet Twelve 20.


Aparacik jest mocno zniszczony i zdawało mi się, że zupełnie niezdatny do użytku. Z tego co udało się wyszperać w internecie wiem, że u nas jest rzadko spotykany. Produkowany był w Birmingham w latach 50-tych. Były dwie wersje, jedna prostsza, druga bardziej zaawansowana. Mi się trafiła wersja ta "bardziej zaawansowana". Nieco z sarkazmem to piszę, bo tak naprawdę w aparacie niewiele jest do ustawienia. Możemy przesunąć jedną dźwigienkę na "blisko" (near) i "daleko" (dist). Można obiektyw przesłonić zielonym filtrem. Podobno są dwie możliwości ustawienia czasu. Jeden jest jakiś w miarę krótki (trudno zgadnąć jaki), drugi to czas B. Przy czym w moim egzemplarzu czas B raczej nie działa. Można założyć film 120 lub 620.

Długo się zastanawiałam czy odłożyć to cudo na półkę, by sobie niszczało jako egzemplarz kolekcjonerski. Ale Coronet łypał na mnie swoim okiem i kusił by jednak go wypróbować. Zanim odważyłam się stanąć z nim twarzą w twarz przeleżał w szafie ze trzy miesiące. Największy problem - rozgryźć jak się go otwiera i jak założyć film. Udało się i załadowałam do środka rollei retro 80s. Przy czym założyłam, że będę go naświetlać jako 100ASA i tak też go potem wywołałam. Od razu uszczelniłam boki czarną taśmą izolacyjną, by wyeliminować nieszczelności.

Robienie zdjęć Coronetem okazało się nie lada wyczynem... Kadruje się z góry przez malutki wizjerek, w którym jest bardzo ciemno (niech nikt mi nie wmawia, że w kominku Lubitela jest ciemno). Na dodatek szkiełko wizjera jest wypukłe, co powoduje, że odbija się w nim światło i obraz z góry. Czyli będąc w lesie oprócz tego co miałam przed sobą w wizjerze widziałam drzewa rosnące nade mną... Ponieważ nie miałam pojęcia jaki faktycznie będzie czas naświetlania, część filmu naświetliłam w cieniu, część w pełnym słońcu. Uznałam, że któreś wyjdą. I tak też było.





W sumie eksperyment zakończył się pozytywnie i dał całkiem ciekawe efekty. Ostrość na zdjęciach jest, ale na niewielkim obszarze, gdzieś w centrum kadru. Dookoła tworzy się spora mydlana winieta. O dziwo - udało mi się też coś sensownego wykadrować i nie musiałam kadru poprawiać podczas obróbki. Po pierwszej próbie aparat na razie odstawiłam na półkę, ale obiecuję sobie, że sporo z niego jeszcze wycisnę.
AK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz