Idąc na film "Czarny łabędź" Darrena Aronofsky'ego spodziewałam się kolejnego ckliwego melodramatu o tym jaki ciężki jest los baletnicy i ile wyrzeczeń kosztuje zrobienie kariery w tym zawodzie. Coś niecoś o filmie czytałam, za bardzo w treść się nie wgłębiałam, grali w OKF-ie, to poszłam, bo czemu by nie. Mentalnie nie byłam na ten film przygotowana i dostałam obuchem po łbie. Momentami film był wręcz straszny, a nawet wstrętny. Scena, jak krew leje się po palcu i bohaterka zdziera sobie z niego skórę przyprawiła mnie o dreszcz obrzydzenia. Z drugiej strony tematyka uderzyła w moje czułe struny. Nieustanne dążenie do doskonałości, do robienia czegoś naprawdę dobrze, a także uzyskania aprobaty otoczenia nie są mi wcale obce. Wygórowane ambicje doprowadzają na granicę obłędu. Chwilami nie wiadomo, czy coś się dzieje naprawdę, czy tylko w przemęczonej głowie. Próby rozsądnej oceny sytuacji praktycznie zawodzą... Przeciwstawione są też skrajne postawy - białego i czarnego łabędzia. Biała łabędzica to postać delikatna i krucha, pełna wdzięku, ale też bardzo słaba, krytyczna i skrajnie samokontrolująca się. Czarny ptak znów jest pełen energii, wigoru, jest bardzo wyluzowany i bez zahamowań, ale ma w sobie pierwiastek zła. Czy mając w sobie cechy białego łabędzia można obudzić w sobie czarnego? Bohaterkę filmu kosztowało to bardzo wiele, po drodze coś zyskała, ale z drugiej strony bardzo wiele straciła. Czy stała się przez to bardziej sobą? Osobą bardziej prawdziwą? Czy to tylko nakładanie kolejnej maski na tą dotychczas posiadaną? Czy gra faktycznie warta jest świeczki? Czy budzić w sobie czarnego łabędzia? Może lepszy jest błogi sen...
AK, fot.RR